Jako mały chłopiec zaczytywałem się w komiksach, których bohaterem był kapitan
Żbik. Jeden z nich szczególnie rozbudził moją wyobraźnię. W tomie zatytułowanym
Wyzwanie dla silniejszego wspomnianego kapitana Żbika zaproszono
do jednej z warszawskich szkół jako trenera dżudo. W placówce tej panoszyła
się banda gitowców, czyli chuliganów, którzy bili słabszych, kradli pieniądze,
cięli żyletkami kurtki wiszące w szatni i zastraszali nawet nauczycieli. Jednak
główny bohater nauczył uczniów podstaw dżudo i kiedy grupa młodocianych
przestępców ponownie pojawiła się na horyzoncie, dostała niezłe lanie od
młodszych i mniejszych od siebie.
Bardzo imponowało mi to, że można nauczyć się sztuki walki i w ten sposób
radzić sobie z grupami rzezimieszków przekonanych o własnej sile i bezkarności.
Gdzieś z tyłu głowy pojawiło się marzenie, żeby kiedyś spróbować
swoich sił w dżudo, na razie dyscypliny dla mnie niedostępnej. Byłem jednak bardzo ruchliwym dzieckiem, które nie potrafiło zbyt długo bawić się spokojnie
w jednym miejscu. Dlatego sport był nieodłączną częścią mojego życia od
najmłodszych lat. Zaczęło się od narciarstwa klasycznego, które uprawiał mój starszy
brat. Czarek świetnie biegał na nartach i osiągał sukcesy w zawodach międzyszkolnych,
a ja go obserwowałem. Podziwiałem go, chodziłem za nim na treningi. To trwało około pół roku, aż podszedł do mnie trener, a zarazem dyrektor szkoły, i zapytał, czy nie chciałbym spróbować swoich sił. Odpowiedź była prosta i krótka: „Nie mam nart”. Nasz nauczyciel wiedział jednak, jak
temu zaradzić. Powiedział, że znajdzie dla mnie małe nartki, które powinny
pasować idealnie. Tyle że Mikołaj musi mi przynieść pod choinkę okucia.
Podekscytowany pobiegłem do domu, wpadłem do taty i jeszcze zdyszany
przekazałem mu to, co usłyszałem od trenera. Tato wysłuchał mnie, a potem
stwierdził, że będę musiał przez jakiś czas zbierać na ten cel pieniądze. Oczywiście
krótko potem kupił wiązania, ale chodziło mu o to, żeby przy okazji
nauczyć mnie oszczędzania. Po połączeniu zapięć z deskami od dyrektora
okazało się, że narty rzeczywiście leżą znakomicie. Mogłem zacząć treningi.
Wkrótce odbyły się pierwsze zawody szkolne, podczas których nie umiałem
jeszcze dobrze biegać, więc poruszałem się tak, jakbym miał na nogach
normalne buty. Tata do dziś śmieje się ze mnie, że wyglądałem na trasie,
jak Struś Pędziwiatr, bo zamiast sunąć, dreptałem. Tak czy siak, to przebieranie
nogami przynosiło efekt, ponieważ szybko zacząłem wyprzedzać starszych
o dwa lata chłopaków. Narty wydawały mi się zdecydowanie za długie,
a w pewnym momencie się wypięły. Wziąłem je zatem pod pachę i na ostatniej
prostej wyprzedziłem już wszystkich rywali, kończąc ten specyficzny narciarski
debiut zwycięstwem.
Dyrektor dostrzegł we mnie talent i zrozumiał, że dobrze zrobił, inwestując
w dzieciaka, który na pierwszych zawodach ubiegł wszystkich szóstoklasistów.
Stwierdził, że będą ze mnie ludzie, i w efekcie przez kilka kolejnych lat
trenowałem pod jego okiem biegi narciarskie i przełajowe. Na Podlasiu biegówki
to bardzo popularny rodzaj aktywności, bo panują tam doskonałe warunki
do uprawiania tej dyscypliny. Czerpaliśmy ogromną frajdę z gonitwy po
lasach i przebywania na świeżym powietrzu. Potem narty stały się dla mnie fantastycznym uzupełnieniem treningu dżudo, jednak zanim go podjąłem, musiałem zaczekać na odpowiedni
moment. Ponieważ wszyscy moi koledzy zapisali się do sekcji piłki nożnej w Jagiellonii
Białystok, to i ja, podążając ich śladem, dołączyłem do drużyny.
Aż pewnego dnia poszedłem na piętro hali sportowej. Na schodach panował
mrok, a ja powoli zbliżałem się do sali, z której co jakiś czas dobiegał łoskot
i miarowe uderzenia. Drzwi prowadzące do tego pomieszczenia zawieszone były na sprężynach, zupełnie jak te w saloonach na Dzikim Zachodzie.
Popchnąłem je i nagle znalazłem się w zupełnie innym, fascynującym
świecie. Jedynym oświetleniem były pojedyncze i raczej niemrawe żarówki.
Wilgotne powietrze pachniało potem, a wokół mnie niczym mgiełka unosiła się atmosfera gęsta od snu o herosach. Herosach, którzy oto na moich oczach ścierali się ze sobą. Imponowała mi ich sprawność fizyczna, pewność i szybkość ruchów. Czuć było, że kieruje tym coś więcej niż tylko wola walki. Był w tym ruchu duch, filozofia, która dyscyplinowała skupionych na ciężkiej pracy olbrzymów. Pomiędzy nimi przechadzał się trener, stanowczy i wymagający, wydający niecierpiące sprzeciwu komendy, które jego podopieczni wykonywali z precyzją dobrze naoliwionych mechanizmów. Podświadomie poczułem, że to moje miejsce i że chcę tu być. Chcę być taki, jak oni. Moje pragnienie wzmacniało, oczywiście, wspomnienie Wyzwania dla silniejszego. Jednak miałem dopiero dziesięć lat, a dżudo zaliczane było wówczas
do tej samej grupy sportów, co zapasy i podnoszenie ciężarów. To oznaczało,
że można je było uprawiać od trzynastego roku życia. Dopiero trzynastolatków
kierowano na pierwsze sportowe badania lekarskie. Bez badań, wiadomo
– w sporcie nie ma czego szukać. Nie zamierzałem się jednak poddawać ani
odpuszczać. Po każdym treningu piłki nożnej biegłem na górę, siadałem na
ławce i z otwartą gębą śledziłem kolejne treningi dżudoków.
Podobnie jak w przypadku narciarstwa biegowego mój upór został doceniony.
Któregoś dnia trener podszedł do mnie i zapytał, czy – skoro tak przychodzę
i przesiaduję na ławce – zechciałbym spróbować swoich sił. Oczywiście
padło pytanie o wiek i niemal natychmiast pojawiła się bariera nie do
przejścia. Trener musiał jednak dostrzec w moich oczach pasję i nutkę zawodu,
że jestem jeszcze za mały, aby dołączyć do grupy, bo powiedział, że jeżeli
przyprowadzę kolegę w swoim wieku i o mniej więcej podobnej wadze, to będziemy
mogli trenować razem.
Poszliśmy tam ze stryjecznym bratem i od razu ostro zabraliśmy się do roboty.
Nie brakowało mi zapału, bo miałem tuż obok siebie zawodników, na
których chciałem się wzorować. Ciężko pracowałem, równocześnie biegając
na nartach. Któregoś dnia musiałem jednak podjąć decyzję. Dla chłopaka
w moim wieku nie było to łatwe, ale tych dwóch dyscyplin na pewnym etapie
nie dało się już łączyć. Dzięki nartom i przełajom miałem doskonałą kondycję.
Byłem nawet reprezentantem województwa. Mimo to marzenie o dżudo
przeważyło. Wybór był oczywisty. Podczas pierwszego turnieju byłem najmłodszym zawodnikiem w swojej kategorii wagowej, a mimo tego doszedłem do finału i dopiero wtedy uległem starszemu o trzy lata rywalowi. Ta porażka tak mnie zmobilizowała, że
po roku, podczas kolejnych zawodów, gdy ponownie spotkaliśmy się w finale, tym razem ja byłem górą.
Jarosław Kazberuk, polski kierowca i pilot rajdowy, trener judo (4 dan). Reprezentant Polski w Camel Trophy 1996 (Borneo-Kalimantan)[2]. W 1997 uczestniczył w Carpat Trophy, w 1999 w imprezie Transylwania, a w 2008 roku w rajdzie Transsyberia. W latach 1995-2004 startował w Rajdowych Mistrzostwach Polski i w Pucharze OFF-ROAD PL. Jest członkiem grupy STT Racing – kierowca testowy Porsche i Subaru. Siedmiokrotnie startował w Rajdzie Dakaru w roli nominalnego pilota. Zwycięzca rajdów RMF Marocco Challenge 2010[3] i Rajdu Egiptu 2011. Autor książki Marzyciel, wyd. Edipresse Książki 2015 r.
→ Pytanie coachingowe: Co powstrzymuje Cię przed realizacją marzeń?